Droga na koniec świata – historia Izy Mendakiewicz


Nie chciałabym nazywać swojej opowieści świadectwem. Bliżej mi po prostu do historii, która zmieniła bieg mojego życia. Świadectwo jest czynem, a nie opowieścią.

Nie byłam nigdy człowiekiem, który jest blisko Boga. Nie byłam nigdy zaangażowana w działania Kościoła, w żadną wspólnotę. Nie byłam nigdy człowiekiem, który się potrafi modlić i to robi. Nie byłam nigdy człowiekiem, który doświadczył w domu, czy w najbliższym otoczeniu, miłości, która jest bliska Bogu. Nabożeństwa, wielbienia, świadectwa, rekolekcje – to nie był nigdy mój świat. Dziewczyna z Oazy? To zdecydowanie nie ja 🙂

Pomimo tego wszystkiego nigdy nie byłam w stanie zaprzeczyć istnieniu Boga, nawet jeśli nie czułam Jego obecności w swoim życiu.

Droga, którą przeszłam (i na której wciąż jestem) to droga przyjmowania przez doświadczenie. Przyjęłam na siebie wiele cierpień, zarówno tych, które sama na siebie sprowadziłam, jak i tych, które były ode mnie niezależne. Jednocześnie przyjęłam – doświadczyłam! – wiele cudów, ogrom Miłości, która wciąż uwalnia mnie od moich słabości, ran, grzechów, porażek, niewiary w siebie i pozwala się dzielić, uczy ufać.

Większość mojego życia wiązała się z chaotycznymi, przepełnionymi emocjami, poszukiwaniami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że czegoś szukam. Skąd? W swoich poszukiwaniach nie mogłam opierać się na czymś, czego nie poznałam. Ten etap poszukiwań bardzo mnie poranił i jednocześnie otworzył jeszcze większą pustkę w sercu…

Szukałam w imprezach, alkoholu, głupich wyskokach, chorych związkach, płytkich przyjaźniach, obwinianiu innych, depresji, agresji, smutku, egoizmie.

I przyszedł ten moment.

Kilka lat temu mój świat zawalił się. Totalnie. Z mojego życia odeszli wszyscy, których kochałam i bez których (jak mi się wtedy wydawało) moje życie przestało mieć sens. Trochę zazdroszczę ludziom, którzy z domu wynieśli ufność w Boże działanie. Miałam wtedy poczucie, że zostałam sama, a ze swojego osobistego dna wychodziłam nie na czworaka, a raczej czołgając się. Nie miałam się na czym oprzeć…

Pewnie każdy w życiu przechodzi przynajmniej raz jakiś kryzys, ten mój był czymś, co sprawiło, że przestałam wstawać z łóżka, wychodzić do ludzi, jeść. Jedyne, co w tym czasie potrafiłam robić, to modlić się o śmierć. Do Boga, z którym nic mnie nie łączyło.

I On mnie wysłuchał!

Zabił we mnie wszystko to, w co wierzyłam, a nie pochodziło od Niego. Uśmiercił we mnie kłamstwo, które przyjęłam za prawdę i głęboko w nie wierzyłam. I dał mi po tej śmierci nowe życie, ofiarowując mi ludzi, dla których liczyło się wyłącznie moje dobro.

Zaczęły się lata ciężkiej pracy, odgruzowywania swojej duszy. Nie od razu zaufałam Bogu, że On naprawdę jest. I że jestem dla niego najważniejsza. Nie od razu pozwoliłam mu wskoczyć na swoje miejsce numer jeden. Przyznaję, sprawdzałam, czy nie oszukuje! Kiedy jednak stanęłam w końcu przed decyzją – oficjalnego, pełnego, pokornego nawrócenia – i przeżyłam spowiedź z całego życia – wszystko się zmieniło. WSZYSTKO! Moje strachy znikają, a wewnątrz coraz częściej spokój. Relacje z tymi, których kocham, mają inny, głęboki wymiar. A te najtrudniejsze są uzdrawiane. A ja? Mogę i chcę! Mogę i chcę dawać to, czego sama doświadczyłam.

Moje trudne doświadczenia poszerzyły mi serce: borykasz się z uzależnieniem? Depresją? Zagubieniem? Poczuciem osamotnienia? Chaosem w relacjach? Byłam tam… Może być inaczej!

Nie jesteś jeszcze w Domu? Chyba już czas dać się przytulić 🙂

Izo!
Dziękuję Ci za to, że jesteś!
Dziękuję za Twoją odwagę w mówieniu o słabości – to jest bardzo trudne.
Ja dopiero teraz zaczynam się tego uczyć.

Żegluj Izo, na sam koniec świata!
PS. Ty wiesz, że lubię się przytulać także do następnego spotkania 😛



Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com.

Up ↑

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij